Był późny listopadowy wieczór, za oknem szalała wichura zacinając deszczem. Nie zważając na nieprzyjazne dla większości śmiertelników warunki atmosferyczne, postanowiłem wybrać się na spacer. Postawiłem wysoko kołnierz płaszcza i wyszedłem na kiepsko oświetlone, puste ulice cichnącego już miasta. Wiatr rzucał liśćmi we wszystkie strony i wdzierał się pod okrycie niosąc wilgoć ale mnie to nie przeszkadzało. Na horyzoncie majaczyła już stara gotycka świątynia a jej wysoka wieża raz po raz rozbłyskała w nadchodzącej burzy. Mijając przylegający do kościoła cmentarz zwróciłem uwagę na otwartą bramę z zerwanym łańcuchem i kłódką, co w pierwszej chwili wziąłem za aktywność złodziejską ale potem dobiegły mnie te dziwne odgłosy, które słyszę do dziś…
Pomimo gęsiej skórki i podskórnego lęku postanowiłem przekroczyć bramę nekropolii. Nie do końca z własnej woli, coś mnie tam po prostu wciągało, pchało, chwyciło za ściśnięte gardło i kazało wejść. Burza wzmogła się gdy niepewnie stąpałem cmentarną aleją, głośniejsze były też niepokojące dźwięki, dobiegające z głębi starej nekropolii. Pomimo narastającej burzy i szumiącego wichru dało się słyszeć dzikie krzyki, śmiechy i rytualne śpiewy. Miałem ogromną ochotę zawrócić ale nie mogłem. Straciłem panowanie nad nogami, niosły mnie same. Szedłem wśród wirujących liści i rzęsistego deszczu, w świetle błyskawic a diaboliczne śmiechy były coraz bliżej. Rozświetlone niebo po chwili odsłoniło przede mną scenę jak z koszmarów czy horroru. Przed starym, pokrytym mchem grobowcem stał kamienny ołtarz wokół którego tańczyli nieumarli a u jego szczytu stał zakapturzony kozioł dyrygujący chórem demonicznych postaci. Na ołtarzu leżała jakaś młoda kobieta, którą wysoki kapłan o koźlim pysku zapamiętale ćwiartował karmiąc jej kawałkami kolejnych nieumarłych. Wyglądało to jak diabelski sakrament napawający zebranych dziką radością. Wokół, pomimo zacinającego deszczu płonęły pochodnie, a nad całym tym bluźnierczym rytuałem krążyły leciwe wiedźmy i nietoperze zaśmiewając się do bólu. Szedłem, choć rozum chciał uciekać. Szedłem, bo nie potrafiłem zawrócić, prosto na ten ołtarz, prosto w środek tego niesamowitego infernalnego tańca. Widziałem już tylko te demoniczne postaci, które rosły w oczach, wszystko zaczęło wirować, śmiech czarownic przenikał a nietoperze gwizdały mi koło uszu. Świat przestał istnieć, liczyła się tylko ta noc, ten szał i taniec w którym dołączyłem do żywych trupów. Kapłan kozioł patrzył na mnie czerwonymi ślepiami i śmiał się jak reszta. Nie robiłem nic a me ciało wirowało, krążyłem wokół ołtarza jak szalony, nie czując zmęczenia. Nie było już na nim ćwiartowanej niewiasty, teraz demony spółkowały tam ze starymi wiedźmami a zakapturzony kapłan odprawiał czary przed wejściem do grobowca. Burza szalała w najlepsze, wiatr targał drzewami, deszcz przemoczył mnie już kompletnie, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Inkantacje kozła przybrały na sile i wraz z kolejną błyskawicą stare, kamienne drzwi do grobowca rozpadły się na drobne kawałki. Przyzwał mnie do siebie hipnotycznym ognistym wzrokiem, wręczył kilof i łopatę po czym wepchnął do środka. Upadając musiałem uderzyć głową w kamienną posadzkę, bo nic już z tej nocy nie pamiętam… Ocknąłem się gdy pierwsze promienie dnia wędrowały już po ścianach grobowca a ktoś mocno mną szarpał. Przetarłem zmęczone oczy, pociągnąłem haust wina, którym poczęstowali mnie nieznajomi. Stało przede mną trzech facetów. Ubrani na czarno, długowłosi, z dziwnie wymalowanymi twarzami. Patrzyli na mnie z troską, ale chyba szybko doszli do wniosku, że będę żył. Środkowy uśmiechnął się i rzucił: „mange tak!”. Po chwili, patrząc na butelkę wina w moich rękach i już wychodząc z grobowca dodał - „skal!” Cholera, czy to duński? Byłem zbyt skołatany by się nad tym zastanawiać, pociągnąłem więc tylko z flaszki i powoli podniosłem na nogi. Po trzech tajemniczych jegomościach nie było już śladu, jedynie trzy rozbite sarkofagi straszyły czarnymi dziurami…
Brak komentarzy:
Publikowanie komentarza